Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Od rzeki Lin wiało już chłodem, a lekki wietrzyk wieczorny mierzwił dojrzewające łany.
Ścieżkami, wiodącemi przez pola, szły gęsiego długie szeregi ludzkie. Szli starcy, młodzi parobcy, dreptały dziewczęta i młode kobiety, a wszystko ze śmiechem i żartami, szczęśliwe i uradowane, niosąc w rękach tobołki, zawierające żywność na całą noc. To szli na czaty ludzie z wioski, mający za zadanie stróżować i pilnować sadów i dojrzewających plonów, zadanie napozór uciążliwe, w rzeczywistości jednak miłe. Czyż to nie przyjemna rzecz wyrwać się z pod bezustanniej opieki wiecznie gderzącego i pędzącego do roboty „podeszłego wieku“? Czyż to nie rozkosz spać w przewiewnej, dzikiem winem porosłej budzie, a nie w dusznej izbie na kangu pełnym robactwa? A któż zabroni wartownikowi zerwać sobie nieznacznie jakiś melonik czy arbuzik, kto mu zabroni, gdy czaty będą rozstawione, pójść z kilku towarzyszami do tych, co pilnują sadów, i wzamian za pomidory i ogórki wyprosić dla całej kompanji trochę wczesnych gruszek? Przyzwoitość przedewszystkiem, lecz czemużby młode dziewczę lub kobieta, w za-