Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ki, melony, a przedewszystkiem ciemnozielone, biało żyłkowane, lśniące, okrągłe arbuzy. Wychwalał je i chlubił się niemi, jakby one były jego własnością, bo Chińczyk ma dziwną słabość do arbuzów i żywi dla nich nadzwyczajny szacunek. Wreszcie schylił się, zerwał jeden, nie największy, ale ładny, i podał go swemu dawnemu panu, mówiąc:
— To dla odświeżenia ust i ugaszenia pragnienia.
Fu Wang ceremonjował się przez chwilę, ale wreszcie podarunek przyjął z wdzięcznym uśmiechem i wdzięcznem słowem. Dla przyzwoitości czas jakiś jeszcze rozmawiał, poczem, skinąwszy staruszkowi uprzejmie głową, powędrował dalej przez pola.
Pola były puste. Czasami tylko spotykał drepcącą z trudem na malutkich stopkach kobietę, albo dzieci, które wracały z bud strażniczych, dokąd stróżom z „Towarzystwa Pilnowania Zbóż“ nosiły obiad. Stróże ci, najadłszy się, spali teraz snem kamiennym, odsypiając noc bezsenną.
Fu Wang z bólem serca pomyślał, że ci ludzie dosyta mogli się najeść gorącą gotowaną strawą, gdy on musi poprzestać na arbuzie. A właściwie nie szło mu o samo je-