Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś czternastej mili.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zatopiony w gorzkich rozmyślaniach Fu Wang szedł zwolna, z majestatycznym wdziękiem, kołysząc rytmicznie długą czarną szatą jedwabną, która na szczęście zakrywała zupełnie żałosne szczątki codziennego ubrania. Cokolwiekby było, choć głodny i w łachmanach, uczony wyglądał godnie. Tyle przynajmniej dała mu nauka i stopień doktorski. Ach, jeszcze coś! W razie jakiegoś przewinienia — uczonego nie wolno bić gdzie indziej jak tylko w dłoń. Dobre i to.
Musi być południe, bo w powietrzu wisi żar, roztaczający senną ciszę. Tylko żaby tu i owdzie kumkają cichutko w rowach, służących do nawodnienia pól. Czasami syknie konik polny. W cieniu sadów leniwie polatują nieliczne motyle, nawet im nie chce się ruszać w upał. Wartownicy drzemią. Owoce naciągają ciepłem słonecznem, które wlewa w nie słodycz. Jednego sadu pilnuje stary dozorca, który na widok uczonego z uśmiechem podchodzi do płotu i wita go serdecznie. Człowiek ten służył niegdyś u ojca uczonego, a gdy Fu Wang wydzierżawił pozostałą mu część sadu i ogród warzywny, stary sługa został tam ustanowiony dozorcą. Fu Wang podczas swych przechadzek często go