Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łatwego zwycięstwa. Starzy, niestarzy — ludzie chcieli żyć i należało im dać żyć i umrzeć spokojnie. A stary doktór nie zdawał sobie sprawy z tego, że wrogami nowego życia nie jest tych kilku niedołęgów z austrjackich czasów, lecz duch przeszłości martwej, a której miotłą z kraju wymieść nie można było.
Czasami doktór słabł. Zaczynał wątpić, upadał na duchu, zniechęcał się do ludzi. Świat wówczas tracił w jego oczach blask i barwy, szarzał, stawał się nieistotnym, marnym. Nawet wspomnienia ruchliwego, czynnego życia traciły swe ogrzewające ciepło, gasły, zamieniały się w popiół bez wartości. Dusza zsychała się z tęsknoty, czuła w pobliżu chłód śmierci. Wtedy doktór brał wielką książkę do modlitwy, klękał przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i modlił się jak dziecko, prostem, biednem sercem ludzkiem, naiwnie już wierzącem we wszystko, pokornie odsuwającem pyszną i zarozumiałą lecz jałową pociechę świeckiego rozumu. Z początku modlił się tak w chwilach zwątpienia i zniechęcenia. Później przywykł do modlitwy, jak chory do morfiny; nie mógł się bez niej obejść. Otwierała mu całe światy promienistego spokoju, ciszy, błogiej jak cisza pogodnych wieczorów, a głębokiej, jak milczenie gwiazd. Zdawało mu się, że leci przestworzami przesłodkiej muzyki lub płynie przez oceany wody żywej, śpiewającej rozmodloną litanją. Gdy przez chude palce przesuwał ziarnka różańca, miał wrażenie, iż każde ziarnko rozkwita mu w palcach w wonną, jasną różę. Stawał się znów dzieckiem i jak dziecko obcował ze swemi wspomnieniami.
To znów płakał — płakał z trwogi, z bólu, bo czuł, że zbliża się śmierć, a on tu samotny, pada po