Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trójnogiem — przecież to ogromna oszczędność opału! Więc huczał, beształ, wymyślał — na nic. Ludzie się go bali, ale i tak robili po swojemu.
Prócz tego atakowano go, anonimami, skargami sądowemi, oszczerstwami, korespondencjami do pism. Zorganizowana ciemnota broniła się, jak umiała. Niejeden cios trafił i zabolał, a doktor, choć wciąż jeszcze śmiało rzucał się do walki, był już stary i znużony. Potrzebował pomocy. Z właściwym sobie sprytem i energją zmobilizował i zebrał dokoła siebie młodzież miasteczka. Młodzi szli do niego chętnie, bo ich porywała jego energja, elastyczny, swobodny sposób myślenia, szerokość horyzontów, bujność inteligencji i zapał. Doktór żył swego czasu na szerokim świecie, dużo podróżował, znał ludzi, umiał opowiadać. Teraz o wszystkiem, co widział i przeżył, opowiadał młodym. Odbywały się u niego wieczorki, liczne zebrania, na których doktór pouczał o obowiązkach wobec państwa, o konieczności natychmiastowej twórczej pracy, o solidarności, o postępie, o poczuciu godności narodowej, konsekwentnie, stale polemizując ze starszem pokoleniem, które, jego zdaniem, niegodne było wolnej ojczyzny oglądać. Wywoływało to oczywiście znowu kwasy i nieprzyjemności. I tak w miarę, jak przybywała pomoc, rozszerzało się pole walki.
W gruncie rzeczy doktór sam dobrze nie wiedział, z czem walczy. Siły wrogie zlokalizował w kilku starych austrjackich urzędnikach, niepolskiego — jak mu się zdawało — pochodzenia i w ten sposób sprowadził wojnę na tory osobiste, przyczem w środkach nie przebierał. Ta walka musiała przybrać formy bardzo przykre, nie gwarantowała bynajmniej