Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jabym na miejscu mamusi natychmiast skarżyła o obrazę honoru! — namawiała gorąco piękna panna.
— Moje dziecko, cóż ty znów za brednie wygadujesz! — oburzył się stary doktór. — Co czyjś honor może mieć wspólnego z czerwonemi majtkami aptekarzowej! Aptekarzowa postąpiła, jak ostatnia przekupka i tylko sama się ośmieszyła.
— Ale o cóż poszło? — pytał Zagórski.
— Aptekarzowa ma do mamusi urazę za to, żeśmy przyjęli Elzę!
— Pannę Elzę? Przyjęli? Nie rozumiem.
— Co pan, z nieba spadł, czy co? Tażebo hej! — huknął na Zagórskiego doktór.
— Nie spadłem z żadnego nieba, ale dopiero wczoraj przyjechałem i o niczem nie wiem! — zniecierpliwił się Zagórski.
— No, to ja panu powiem, jak wyjdziemy.
Tu zwrócił się do wciąż jeszcze płaczącej Elzy.
— A ty, Elzo, nic sobie z tego nie rób. Wogóle gwiżdżcie na starych. Jeśli oni bezwzględnie chcą łamać was, łamcie ich wy. I tak djabła są warci. Życie do was należy, nie do nich. Stawiajcie na swojem, wbrew wszystkiemu, a zobaczycie, że się wam jeszcze zaczną kłaniać. To stare pokolenie, przedwojenne, to pokolenie niewolnicze, podłe. Oni tylko siłę szanują, uznają tylko wymuszenie. No, to jazda! Wymuszajcie! Musicie sobie na nich wymusić swoje życie, inaczej pozdychacie. Ja tu jeszcze po południu wpadnę.

∗                              ∗