Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jący się jak automat, nie ma się czem denerwować. Ale w naszych miastach jest obecnie coś, co nazwałbym tymczasowością a co bardzo ujemnie na człowieka wpływa. Na każdym kroku widzi się konieczność przebudowy, a nikt nie wie, w jakim kierunku ona pójdzie. Jest to zarazem mdła, trupia atmosfera, przywodząca na myśl zapach liści butwiejących jesienią, atmosfera marniejącego pokolenia. O, bo to ginące pokolenie nie jest ani złe ani niezdarne, ono tylko nie umie dostosować się do nowych warunków i dlatego marnieje. Słowem — w mieście ma się wrażenie, jak gdyby się mieszkało w walącym się domu. Wszędzie ciasno, wszędzie przepełnienie, niewygoda, nic nie wystarcza, w przestarzałych, źle zbudowanych domach brak najniezbędniejszych, nowoczesnych urządzeń kulturalnych... Miasta wiedzą, że muszą się przebudować, a nie wiedzą jak, bo nie wiedzą, jakiemi będą, nie mogą sobie jeszcze jasno uświadomić ani swych przyszłych zadań, ani swego przyszłego charakteru.
— Jest w tem dużo racji — przyznał proboszcz. — Weźmy na przykład choćby taką rzecz: Dawniej zdarzało się często, że ludzie starsi, ziemianie, osadziwszy na roli młodszych, przenosili się do miast, aby spędzić stare lata w spokoju, jaki wypływał z dobrze ustawionego i uregulowanego życia miejskiego. Dziś inaczej. Dziś miasto istotnie nie tylko wre ruchem i życiem, ale równocześnie męczy się. To widać i to jest przykre. Zatem kochany pan byłby tego zdania, że na prowincji stosunki są zdrowsze?
— Trudno mi o tem sądzić! — odpowiedział Zagórski. Wiem tylko, że po czterech miesiącach