Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Krótki zimowy dzień umierał w krwawych urywanych tchnieniach. Nad szarzejącemi dachami domów żarzyło się czerwono kilka dogasających obłoczków. Szybko gęstniał w oknach ciemno niebieski zmierzch, z poza bezlistnych konarów drzew przebłyskiwały małe, blade gwiazdki zimowe. Jarmark już ścielił, tylko od czasu do czasu rwały gościńcem wozy, pełne chłopów, pokrzykujących po pijanemu.
Zagórski spał. Przy obiedzie siedział chmurny, bez humoru i niewiele jadł. Skarżył się na kłucie w sercu i ból w piersiach. Na dzieci fukał tak, że się zlękły i do końca obiadu nie odezwały się ani słowem. Żona, chcąc go trochę udobruchać, tłumaczyła mu, że nie ma żadnych pretensji do niego, lecz nie może przecież wyskakiwać pod niebiosa z radości w tak nędznych i podłych czasach.
— Czasy nie są ani nędzne, ani podłe! — odpowiedział jej. — Są to rozrzewniające czasy dziecięctwa Rzeczypospolitej. Ale co ciebie to obchodzi! Ty pamiętasz, że dawniej ciastko z kremem kosztowało pięć centów i rozpaczasz, że dziś musisz płacić za mały bochenek chleba tysiące marek. W końcu — co tu dużo gadać! Wiem dobrze, że ci jest ciężko. Bardzo wielu ludziom w Polsce jest ciężko — niezasłużenie. Ale znoś złą dolę dobrze, bo inaczej będzie ci jeszcze gorzej. A zresztą, co za zła dola? Kto inny na kolanach dziękowałby Bogu za to, co ty masz.
Zaraz po obiedzie położył się do łóżka.
A teraz pani Zagórska chodziła znowu sama po domu, i, to sprzątając wyrzuconą z kuferków przez dzieci brudną bieliznę męża, to układając w kredensie przywiezione przez niego wiktuały, to