Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łaś dzieci, co to za jedzenie, hukać człowiek musi na nie, jak policjant!
— Oczywiście — poczekaj. Ja czekam wciąż — mam już dwadzieścia sześć lat, życie mija i nie mam nic. Wszystko ucieka przede mną, jak ten wieprz, na którego nigdy nie możemy się zdobyć. Inne stroją się, chodzą na bale, do teatru, na koncerty, używają świata, ja siedzę w tej dziurze, haruję, nie mam nic, jak tylko kuchnię i dzieci, żywej duszy nie widzę, żadnych przyjemności, ani kina, ani nawet cukierni. Ja do tego nie jestem przyzwyczajona, ja się wychowałam w mieście, ja chcę żyć!
Brzydki grymas złości oszpecił jej ładną twarzyczkę, nos zaczerwieniony dźwignął się w górę jak semafor, wargi posiniały, na czoło wystąpiły żyły.
Zagórski pokiwał głową.
— Ja! Ja! Ja! Ja chcę żyć! I ja też. Ale wierz mi, że nieraz chciałbym też bardzo już umrzeć, i zdawałoby się, że do tego chyba mam prawo, a patrz, mnie nawet tego nie wolno!
— E, przesada! — burknęła szorstko.
— No, jak na pierwszy dzień po czteromiesięcznej nieobecności, będzie tego chyba dość — rzekł chłodno. — Pozwolisz, że się teraz trochę zdrzemnę. A wy, smarkacze, uważajcie! Ja was wciąż nawoływać nie będę!
— Pracuje człowiek, jak koń — myślał, idąc do swego pokoju — a wszystkiego wciąż mało, mało i mało!

∗                    ∗