Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to do rzeczy nic nie ma! — odezwał się po chwili. — Pan pytał, dlaczego nie chciałbym przenieść się do miasta. Ba, mógłbym, stać mnie na to. Byłoby mi wygodniej, widywałbym się codzień z synami. Ale nie chcę. Nie tylko przez przywiązanie do tej ziemi, nie. Jest inna przyczyna, ważniejsza. Ja, człowiek stary, chcę żyć, a życie miejskie jest — jak miejskie powietrze — zatrute.
— Co pan przez to rozumie?
— Życie miejskie tak szybko i gwałtownie się zmienia, że uchwycić go i zrozumieć — nie można. Miejski człowiek nie wie, do czego dąży, a skutkiem tego musi często kłamać. Z czasem tak się zakłamie, że nie wie, kim i czem jest. Przestaje być sobą. Widzę to na własnych synach. Więc doktor, Stanisław. Poszedł na medycynę z wniosłej miłości bliźniego, a czem jest? Sławnym lekarzem, leczącym tylko bogatych ludzi. Czemu? Zmieniły go warunki życia miejskiego. I jakże ja mógłbym żyć takiem nieszczerem życiem, niewierny sobie!
— A tu?
— Tu jest inaczej. Tu każdy wie, kim jest i co ma robić. Tu nie trzeba chleba dla siebie wydzierać drugiemu. Tu każdy ma kąt i chleb własny. Dlatego tu można dojść do rzeczy najważniejszej: Poznania samego siebie. Dlatego tu każdy ma własne, prawdziwe życie.
Stary podniósł się i podając Zagórskiemu na pożegnanie rękę, rzekł:
— Jak to my, guloni, mówimy: — My som my!

KONIEC.