Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niemała i ludzie nie bardzo mądrzy. Najzdolniejszych świat nam odbiera — a nie oddaje i nie daje za to nic.
Tu stary gulon pokiwał głową.
— I tak — zarzuca się nam chciwość! Zbieramy, bo to jest naszym obowiązkiem. Pszczoła też jest chciwa — a przecie nie dla siebie zbiera. Zbieramy, ale dajemy wszystko wiernie. Pieniądze, produkty, krew, dzieci. W czasie wojny z bolszewikami cała młodzież poszła na ochotnika. Do legjonów szli też. Tak było zawsze. W sześćdziesiątym trzecim dziesięciu z naszego miasteczka uciekło za Wisłę, jeden na Syberji był, jeszcze żyje. A iluż mieszkańców wtedy to miasteczko liczyło? Może ośmiuset! Tak było i jest. Niech pan patrzy: Z sześciu — trzech synów mi zostało — a gdzież oni? Wzięło mi ich miasto. Ten inżynier, tamten prawnik, trzeci jest profesorem uniwersytetu, sławny człowiek — a nikt nie wie, że za nimi stoi stary, małomieszczański domek z kramem, w którym siwy, samotny ojciec i staruszka matka pieprz sprzedają. Tam znów elegant kapitan, a jego starszy brat własnoręcznie kiełbasy robi. Tam znowu radca sądowy, wyroki feruje, dostojnik — a tu jego matka w dwuch izdebkach sama się krząta. Tak. Oddajemy wszystko, co mamy najlepszego, najsilniejszego i nic do nas nie wraca. Karmimy, odziewamy, kształcimy i wysyłamy w świat, na służbę dla społeczeństwa. A tu zostaje tylko to, co słabsze i co zostać musi. Woły robocze. Więc cóż się dziwić?
Stary zamrugał powiekami, umilkł i siedział, zacierając wiecznie czerwone, odmrożone ręce.