Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chrzęstu cudownych maszyn, z dróg szerokich, twardych, rojnych...
Pokazał się wreszcie w dali, do żuka biało-czerwonego podobny, wysoki, mimo niezbyt szybkiego biegu, w pędzie swym niewstrzymany, potężny potwór, wyzwolony z niewoli szyn, nieraz zwycięski nawet w boju z lokomotywą.
Wciąż jeszcze myślano, że to zwykły samochód.
Kiedy jednakże ujrzano autobus, natłoczony pasażerami, siedzącymi po obu stronach, kiedy zobaczono, że to jadą nie obywatele z okolicy, lecz prawdziwi ludzie z miasta, podróżni, pasażerowie — wielki dreszcz wstrząsnął całem miasteczkiem. Starzy guloni zrobili miny krytyczne i nieufne, burmistrz poskrobał się w łopatkę i pomyślał: — A możeby, psiokrew, i dobrze było! — wymalowana panna Wanda wyjrzała oknem i szepnęła: — Możnaby częściej jeździć do Sącza na bale! — panna Elza westchnęła, bo jej pilot przyszedł na myśl, ten ów amerykanin wspomniał nieskończone łańcuchy samochodów z ulic amerykańskich miast i nagle zaczęło się dziać coś dziwnego: Z kłębów dymu, lecących za autobusem, wyrastała nowa ulica — po obu stronach w pięknych ogródkach wille murowane z szerokiemi oknami, o lustrzanych szybach, chodniki z pięknych tafli ułożone, nad gościńcem zwisające białe jagody lamp łukowych, w rynku garaż i przystanek dla samochodów — stara Pietrkowa już nie zbiera gałązek po polu, ale sprzedaje na rogu rynku gazety, nie trzeba czekać na jarmark, ażeby kupić wiązkę cebuli lub parę sznurowadeł, bo w sklepach wszystkiego jest dość, rozpróżniaczeni chłopcy, którzy dawniej, pasąc krowy na błoniu, bawili się