Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znienawidzony, Pudłowicza też nie lubią — bo to są urzędnicy, nie nauczyciele, to jest kasta. Ci ludzie żyją tylko w swojem kółku a jak żyją? Udają szlachtę. Na imieniny — przyjęcia, wina, lody, nowe suknie, goście Bóg wie skąd — a ze wsi nikogo. Chłopi, którzy przecie tego nauczyciela opłacają, z daleka tylko patrzą na jasno oświetlone okna i z daleka tylko słyszą huczne „Niech żyje nam!“ Sam przecie widziałem — nie raz! Mogą mieć zaufanie do takiego ludowego nauczyciela?
— Niestety — ma pan rację.
— Idźmy dalej: Inteligencja w miasteczku. Rejent, adwokaci, doktór, to poprostu przeważnie tygrysy albo eksploatatorzy kolonjalni. Byle jak najwięcej zarobić, a potem przenieść się do wielkiego miasta, na wygodniejsze, korzystniejsze stanowisko. Urzędnicy, ludzie starego typu, żyją również we własnem kółku, a prócz tego, słabo uposażeni, nie mają już tej pewności siebie, co dawniej i cofają się w cień. Cała ta inteligencja posiada niewątpliwie nieprzeciętną kulturę, proszę mi jednak powiedzieć, co masy mogą z tej kultury mieć, skoro się inteligencja od nich odsuwa? W dodatku tażsama inteligencja, stroniąc od mas i jawnie je lekceważąc, żąda od nich dla siebie szczególnych względów i czci! To przecie nonsens!
Zaś widząc, że ksiądz zamierza mu przerwać, dodał żywiej:
— Być może, że coś niecoś tu i owdzie przesadziłem, że nie wszędzie jest tak, jak mówię, jednakże naogół jest to obraz wierny. Skądże ci nowi nabiorą kultury, jeśli my sami ją przed nimi ukrywamy?