Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cic był zdrowy, mocny. Padł na ziemię i jeszcze rzęził dłuższy czas, aż mu wreszcie ktoś wbił widły w brzuch... Wtedy skonał! A to było właśnie tu, gdzie stoi figura, gdzie siedzi ten Chrystus zbolały... Niedawno to było, niedawno... A potem wpadli do klasztoru, zaczęli hulać... Widział pan dobrodziej w kurytarzach te podziurawione, pocięte obrazy, świętych z poutrącanemi głowami... To sprawiły chłopskie kosy, siekiery...
— Ksiądz widział?
— Nie! Opowiadano mi tylko. Ale jest tu kilku starszych ludzi, oni pamiętają...
— Nawet klasztoru nie uszanowali!
— W jednej z okolicznych wsi zamordowali proboszcza, odprawiającego mszę świętą. Powiadają, że krwi, która wówczas zbroczyła kamienie, po dziś dzień zmyć nie zdołano, a gdy w rocznicę morderstwa i zbeszczeszczenia świątyni ksiądz odprawia nabożeństwo i wygłasza kazanie, w kościele niema ani jednego chłopa. Pamiętają potem cholerę, i nieurodzaj, i głód i opowiadają sami: — Chłop pieniądze garściami dawał, a nie mógł za nie chleba dostać. Wtykał je przekupce, a ona nie chciała brać...
— Dlaczego?
— Pan Bóg tak zrobił, że pieniędzy widać nie było. Nie mieli z nich ludzie żadnego pożytku.
— No, Szela spokojnie i w dobrobycie życia na Bukowinie dokonał. I że też mogło dojść do tej rzezi!
— Prosta rzecz! Rozpętano najdziksze instynkty...