Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przelawirowawszy zręcznie niebezpieczny moment wstawania i śniadania, podczas którego lubił spokój i nieco przytłumione, łagodne głosy, co przy dzieciach nie zawsze było możliwe, i wypiwszy po pierwszym papierosie szklankę czystej, zimnej jak lód wody, przechodził do swego pokoju i zasiadał do roboty. Pracował intensywnie, nie wstając. O godzinie jedenastej przynoszono mu szklankę gorącej czarnej kawy. Wtedy przerywał na chwilę pracę i popijając mocny trunek, przeważnie bez cukru, z zadowoleniem przyglądał się to piętrzącemu się coraz bardziej stosowi zapisanych kartek, to rozłożonym dokoła pootwieranym słownikom, to zapomnianym i porzuconym przez dzieci zabawkom, to wreszcie oknu, którego szyby szlochały od wiatru i deszczu, ciemniały od wirujących w powietrzu płatków śniegu, zaciągały się wzorzystą koronką mrozu, jaśniały błękitem lub drzemały sennie, jak kot pod piecem. Po chwili pracował dalej — ale przeważnie już z mniejszą pilnością, niż przed tem. Robiło się coraz jaśniej, coraz weselej, słychać było turkot wozów, jadących z drzewem, śpiewne tyrady lub śmiech tańczącej koło domu pani Maślakowej, pianie kogutów, pokrzykiwanie gęsi — wszystko wołało do życia, do ruchu — i Zagórski, wydzióbujący piórem ostrożnie słówka ze słowników, coraz żywiej zajmował się odgłosami, dolatującemi z kuchni. Wreszcie wstawał i zaczynał się wałęsać po domu.
Właściwie, ledwo że jest na czem siedzieć i przy czem zjeść. Ale oko Zagórskiego upiększa skromne sprzęty, co więcej, realnie widzi już te, które dotychczas widział w marzeniu. Tak marzenie splata się z rzeczywistością w rozkoszny sen. Cienie tego,