Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy Zagórski wlókł się wolno wzdłuż ścian ciemnego rynku, usłyszał głos burmistrza:
— Iii, niech se ta, psiokrew, gadają! Co nam, psiokrew, szkodzi! My som my!
— A jak myślicie, Zagórski co zrobi?
— Co on ta, psiokrew, zrobi!
— Zawsze — uczony!
— Jaki uczony? Że, psiokrew, z książek różne słowa wypisuje? Taki uczony, psiokrew, to tyle, co ten, co inseraty, psiokrew, układa. Ktoby się go, psiokrew, bał! A dy on sam sobie, psiokrew, na własnem gospodarstwie rady dać nie może, wszystko, psiokrew, przepłaca — myślicie, psiokrew, że sokolnię wybuduje?
Dziekana i Ruszkiewicza poprosił Pudłowicz do siebie na papierosa.
Pojawiła się znów cytrynówka i kanapki ze śledziem, w kącie kanapy siedział też, w oczekiwaniu partyjki, katecheta, o. Inocenty z klasztoru, otulony w przestronny habit zakonny staruszek o drobnej, pomarszczonej twarzyczce tybetańskiego lamy.
Dziekan, Ruszkiewicz i Pudłowicz stanęli przy tacce, na której, niby skromne kwiatuszki, stały szeszeregiem smukłe kieliszki z blado-zielonym trunkiem, trącili się i podniósłszy w górę kieliszki, spojrzeli sobie w oczy. Prawa brew dziekana uniosła się w górę. Ruszkiewiczowi oczy się rozleciały, Pudłowicz zaś głęboko zajrzał w oczy dziekanowi:
— Za sokolnię Zagórskiego! — rzekł znacząco.
Księdzu lekko zadrgały kąty ust.

∗                              ∗