Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale myśmy chcieli pracować dla tej ojczyzny odrodzonej, cudem wyzwolonej. Dobry jest amerykański chleb, najeść się nim można do syta, a przecież ojczyzna od tych dostatków milsza. Wracaliśmy — dokąd? Do Warszawy, do Krakowa, Lwowa, wielkich miast? Nie. Do Czchowa, do Tuchowa, do Bieczy, do Ciężkowic, do małych, rodzinnych, biednych miasteczek, chcąc im służyć, chcąc dla nich pracować. A wy za to przyjęliście nas niechętnie i nieżyczliwie.
— Nie godojcie! — roześmiał się cynicznie burmistrz. — Jak tam który, psiokrew, prezentów, przyodziwy i dolarów, psiokrew, nawióz, to go, psiokrew, na rękach nosili.
— To tak. Ale potem toście zaczęli mówić: Myśmy tu mieli wojnę, mordowaliśmy się, a wyście cicho siedzieli w Ameryce. Prawda, wyście się mordowali, mieliście wojnę w kraju, ale żeście przytem majątki porobili — i to na lichwie, na szmuglu za granicę, na głodnych, na biednych — o tem nie mówicie.
— Iiii, jakie ta, psiokrew, majątki! — powiercił się niecierpliwie na siedzeniu burmistrz.
— A to chyba panowie wiecie dobrze — mówił dalej pan Uszko — że jeśli który z nas w Ameryce się czego dorobił, musiał się dobrze namęczyć i napracować, jak tu ludzie nie umieją. O tem zaś, co myśmy w Ameryce robili dla wojska, ilu naszych było w armji Hallera, cośmy dla tej armji przysłali, cośmy przysłali pieniędzy i żywności do Starego Kraju, który oni jak i dolary, rozkradali, to oni wiedzieć nie chcą. A przecież mnie dobrze wiadoma jest rzecz, że po zupę, co była dla dzieci szkolnych, naj-