Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kał, drżał na całem ciele, zaklinał się, że jest niewinny, a kiedy już stryczek miał na szyi, zawołał na cały rynek: Niech żyje najjaśniejszy pan cysorz Franciszek Józef! — i z tym okrzykiem zadyndał.
Prześladowania te skończyły się po ofensywie gorlickiej. Do tego czasu ludzie zdołali zżyć się z wojną. Nauczyli się szachrować, kraść, handlować. Materjalnie miasteczko na wojnie nie straciło nic, przeciwnie, zyskało, ale moralne spustoszenie jest ogromne. Ludzie zdziczeli i stali się bezwzględnymi egoistami. Mowy niema dzisiaj o jakiejś akcji społecznej, o kooperatywach. Każdy panu powie: Co ja będę myślał za drugiego! Guloni przed wojną mieli przynajmniej to, że się trzymali kupy. Wojna tę ich stanową solidarność rozbiła. Dlatego choć mają spryt handlowy wcale wyrobiony, nie mogą sobie poradzić z Żydami, którzy zawsze idą ławą. Tak, nie!
— A jak tu Polska wybuchła? — zapytał Zagórski.
— To było podczas jarmarku, kiedy się już rozpoczęła dzika demobilizacja z wszystkich frontów. Było dużo chłopstwa z różnych stron. Wybuchła kłótnia o koszulę. Żołnierz targował koszulę, Żydówka za wysoko zaceniła, żołnierz chciał ją wziąć gwałtem, Żydzi zrobili rejwach, przybiegło kilku żandarmów — tych bez trudu rozbrojono — zdemobilizowany żołnierz, który był w niewoli rosyjskiej podczas rewolucji, wygłosił mowę do tłumu, w której powiedział, że on wie, jak się wolność robi, że trzeba mordować żydów, panów i księży — chłopstwo rzuciło się do rabunku — pokazało się, że Żydzi mają pełno mąki, masła, cukru, kawy, nafty, soli — czego