Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zagórski stał, patrzył i czekał.
Żyd szedł wciąż.
Zagórskiemu przyszło na myśl, że on tak do wieczora będzie dreptał, że wogóle nigdy nigdzie nie dojdzie.
— Czy przypadkiem my wszyscy tak od tysięcy, tysięcy lat nie drepcemy? — zadał sobie Zagórski w duchu pytanie. — Wciąż w miejscu, ruszyć naprzód nie mogąc?... Mimo strasznych wysiłków czyż dużo się zmieniło?
Teraz znów on stanął, zamyślił się i stał tak bez ruchu, iż zdawać się mogło, że zasnął stojąc.
Zbudził go Pudłowicz.
— Niech pan pod temi kasztanami nie wystaje! mówił półżartem. — To pechowe drzewa!
— Dlaczego?
— Austrjacy na nich chłopów wieszali.
— Ach, to te!
— Te.
— Drzewka nawet niepokaźne. I to w rynku, w oczach całego miasta, o kilka kroków od szkoły?
— Tak. Dla postrachu.
— Straszna brutalność. Okropnie tu musiało być podczas wojny.
Pudłowicz zagwizdał przeciągle.
— Pan tu był?
— Byłem komisarzem wojennym. Czego-to ja tu nie widział! Stał tu swego czasu Aufenberg, potem ten „wieszatiel“ arcyksiążę Józef Ferdynand, Wilhelm tędy przejeżdżał...
— Kiedy tu wojna do was przyszła?
— Od samego początku! Najpierw wybuchł ogromny entuzjazm wojenny, wszystko było dla