Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pieczne przedsięwzięcia, a polegającym jakby na niewidocznem, wewnętrznem przygryzaniu prawego wąsa — świniarz zawodowy, zuchwały przemytnik, zawzięty i na wszystko gotowy szermierz, którego stalowe, podejrzliwe, mocne oczy miękną, ciemnieją i stają się aksamitne, gdy mówi o swych dzieciach, a którego mocne ręce, lubiące uderzyć, z macierzyńską iście czułością umieją trzymać delikatne ciałko dwuletniej córeczki. Za nim, czarne łzy wyciskając z białej świecy wiecznie zasmolonemi łapami, niepewnie trochę stąpa Palpieron w wyliniałym, zielonym meloniku, przechylonym na bakier nad twarzą, zawsze trochę obrzękłą od wódki i krwią nalaną, w swej niezmąconej radości życia zgorszony tem, że ktoś śmiał umrzeć i wyrzec się miłego świata, na którym tyle jest jarmarków, tyle gościńców i tyle przednich kapliczek z gorzałą czy okowitą. I dalej tak ciągnął się szpaler twarzy surowych, mocnych, może czasem brutalnych, ale poważnych i z przedziwnym charakterem.
— To twarze z minionych wieków! — rzekł sobie Zagórski. — Twarze prastarej, potężnej rasy.
Przypominało mu się, co w miasteczku o pochodzeniu gulonów mówiono. Jedni twierdzili, że to są niemcy — ale temu przeczył fakt, że mieszkańców jednego przedmieścia nazywano prusakami. Zdaniem drugich guloni byli pochodzenia mongolskiego, ponoś tatarzy, o czem miał świadczyć ich rzekomo krańcowy materjalistyczny sposób myślenia, co jednak mogłoby się też odnosić i do chłopa polskiego.
— Ale dlaczego sięgać aż tak daleko? — zastanawiał się Zagórski. — Czy przypadkiem całe zagadnienie nie leży w tem, że są to przedstawiciele stanu