Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja też wiem, że pan wie! — zaśmiał się doktór. — I wiem, że panu znane są zamawiania, przerzucanie wola za pomocą zamawiań na wierzby... Wiem! I jeszcze jedno wiem: wszyscy pomijają to średniowiecze milczeniem, chowają je pod korzec. Czemu? Bo nikomu nie chce się stanąć z tym strasznym światem do walki. I znowu czemu? Bo w tej walce zabobony trzeba zamieniać nowemi twórczemi wartościami kulturalnemi — a o nie trudno, trudno, ja wiem... Tu trzeba ofiary, ofiary z siebie! A tymczasem, —
Doktór oparł brodę na pięści i rzekł drwiąco:
— Pan chcesz wygody!
Tu znów Zagórski uśmiechnął się gorzko.
— Jakiej tam znów wygody! Ładnie ona wygląda — ta moja wygoda!
— Gadaj pan zdrów! A jednak tak jest! Pan się tego kraju boi, pan wie, że cała pańska kultura jest w nim na nic, pan nie wie, którędy tu życie pójdzie — ale żyć się chce! Żyć swojem życiem, swemi staremi nałogami, staremi wartościami — i dlatego pan się chce osłaniać różnemi instytucjami, któreby mogły pana zasłonić, zakryć, dać panu jakąś postawę, pewność i — ten drobiazg, ten drobiazg! o który u nas tak trudno — charakter! Stąd naraz znowu Sokół!
— A choćby nawet tak było?
— Aha! — zaśmiał się gardłowo doktór. — Znaczyłoby, że pan już czuje się pokonanym, martwym! I wy z tem przychodzicie do mnie? I macie żal, że ja nie chcę w tem brać udziału? Pan-eś jeszcze u cycka dyndał, kiedy ja założyłem dwa gniazda sokole, i przy założeniu gimnazjum cieszyńskiego by-