Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za druciarskie pomysły! I co pan chcesz zlepiać? Starą tandetę? Poco?
— Trzeba przecież żyć!
— Eheee! — zaśpiewał doktór. — Tak mi pan gęgasz! Teraz to ja pana rozumiem!
Z pewną siebie, zwycięską miną podsunął gościowi pudełko z papierosami, z miażdżącą uprzejmością podniósł mu własnoręcznie zapaloną zapałkę pod papierosa, omal nie osmaliwszy mu przy tej sposobności wąsa.
— Żyć! Żyć! — rzekł z kocim, słodkim uśmiechem. — Dobrze, mój panie, i owszem, żyć! Ale jeśli już tak koniecznie, tak wszelkiemi siłami żyć — to żyć naprawdę, nie szachrować! A tego —
Tu doktór płaską dłonią uderzył w biurko tak, że coś w niem trzasnęło.
— A tego wy nie umiecie! Gorzej — wy się życia boicie!
— I że też doktór może coś podobnego powiedzieć mnie! — oburzył się Zagórski. — Przecież doktór chyba wie. —
— Ależ i owszem. Jestem z całem uznaniem! Syberja, tak, wiem, słyszałem, rozumiem! A to co? To nie Syberja może? I czego panu brakuje? Ciemnych rosyjskich chłopów? Mało panu swoich? Czukczów, Samojedów? Proszę, zechciej pan zapoznać się z gardzielami z gór, z tymi chłopami z wolami, z dwupiętrowemi twarzami, z których pierwsze piętro jest niezabudowane... Przyjrzyj się pan matołkom z gór, przyjrzyj się pan karłom z wąwozów leśnych!
— Wiem, wiem!