Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krawiec, który robi o połowę taniej, niż w Warszawie.
— I powietrze bardzo zdrowe, dodaje apetytu.
— Nie potrzebuję powietrza, mam zawsze dobry apetyt! — rzekł minister, nalewając sobie kielich wódki. — Doskonała wiśniówka. Napije się pan?
— Ten człowiek jest stanowczo z innego świata! — powiedział sobie Zagórski. — Ale z jakiego? Trzebaby zbadać!
Zaczęły się toasty. Wszystkie jeszcze z Wielkiej Nocy, z minionych świąt Bożego Narodzenia, znane, wciąż powtarzane, w nieuniknionym typie wzajemnej adoracji. Jak przed chwilą półmiski z kiełbasą, szynką i chlebem, tak teraz podawano sobie z ust do ust słowa uznania i pochwały. Na różne melodje brzmiało wciąż: Niech nam żyje! — lub — Sto lat, sto lat niech żyje nam! — Każdy chciał żyć, nikogo nie pomijano, co chwila zrywano się z miejsc i z pełnemi kieliszkami podchodzono ku komuś, poczem zwracano się ku sobie rozpłomienionemi trunkiem twarzami i patrząc sobie wzajemnie uporczywie w oczy, śpiewano, że aż grdyki grały a głowy trzęsły się na wytężonych karkach. Panie ze dworu, wybuchając czasem śmiechem, flirtowały z zaprasowanymi w elegancję nauczycielami ludowymi, pani Pudłowiczowa pochyliła się przed Frankiem Józefowiczem, wołając:
— Ja cię zawsze kochałam, Franusiu, mój jedyny!
Dziekan był zafrasowany, zaś były minister, przejęty życzliwością dla całego świata, rzucał swemu psu wielkie płaty szynki. Wreszcie ktoś wzniósł: „Kochajmy się!“ — poczem goście zaczęli się że-