Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w miejscu, jak wryte. Z pod czarnej barankowej czapy wyjrzały wesoło podłużne, szeroko rozstawione, opalowe oczy i pociągła, gładka twarz, z zimna różowa, jak u dziewczyny.
— Leciałem co koń wyskoczy! — wołał śmiejąc się młody chłopak. — Ledwo pośniadałem, zaraz zaprzągłem. Ale mróz!
— Osiemnaście stopni!
— Osiemnaście!! Chorroba ciężka!
— A ja już myślałem, że chyba telegram nie przyszedł i będę musiał czekać na pocztę.
— Telegram przyszedł, ale rano —
— Psiakrew z tą pocztą!
— Pani zaraz rano przyleciała... Bała się, że nikt nie pojedzie, bo jarmark —
— Prawda, poniedziałek.
— Stary chciał sam jechać.
— Stary zdrów?
— A coby mu brakowało, dziękuję, zdrów. Chciał sam jechać, choć jarmark, ale się rozmyślił.
— Pewnie. Woli z chłopami pić.
— Juści. Ale konia dał.
— Dla mnieby nie dał! Tylko że ja się, psiakrew, tym waszym arabem jechać boję. Bestja zawsze do rowu ciągnie i to w najniebezpieczniejszych miejscach.
Chłopak roześmiał się.
— Jużeśmy go tego oduczyli.
— Ale jak on tym swoim karawaniarskim krokiem pójdzie, to mnie na kość w saneczkach zamrozisz.
— Nimo strachu, jak go mróz popędzi, to pójdzie jak djabeł. A kabat pon mo wdziać.
— Mnie nie zimno.