Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cemi kośćmi policzkowemi i z krótko przyciętym, biało-szarym wąsem, zdawało się, że to jakiś demon paskudny przystawił do lampy swą obrzydliwą mordę, drgającą jeszcze ostatniemi błyskawicami złości; ale blado-niebieskie oczy tego człowieka były jasne a czyste i naiwne, jak oczy dziecka, Zagórski zaś wiedział, że jest to śmieszny, ale bardzo poczciwy i dobroduszny staruszek.
— Daj mi pan kieliszek wódki, tylko czystej.
— Większy?
— Niech będzie większy.
Zagórski usiadł przy szynkfasie i rozejrzał się po sali. W ciemnym kącie trzech woźniców dopijało półkwaterek wódki.
— Co się otrząsasz? — mówił jeden wielkim basem. — Jak ci wódka nie lubuje, to nie pij...
Wstali. Jeden z nich podszedł do szynkfasu.
— Co się należy?
Stary oparł się rękami o ladę, wpatrzył się w stojącego swemi okrągłemi wodnistemi oczyma i wyskrzeczał jakąś sumę.
— Aż tyle! — zdziwił się chłop. — I za cóż to?
— Jak ja wam mówię, że tyle, to tyle! — oburzył się staruszek. — Wy mnie nie będziecie uczyć rachować!
Chłop się nadął, zapłacił i wyszedł bez pożegnania.
— Bardzo krótko pan trzyma swych gości! — zauważył Zagórski z uśmiechem. — On ma przecież prawo wiedzieć, ile za co zapłacił.
Stary zirytował się.