Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sypawszy się, po kilkunastu krokach przystanęli i zaczęli coś drwiąco pokrzykiwać. Odpowiedziało im na to silne trzaśnięcie drzwiami, z których posypał się na rynek drobniutki, jasny dźwięk dzwonka — ni to śmiech szyderczy, ni to bolesny jęk.
Zagórski zmacał laską schody, wszedł ostrożnie i otworzył drzwi. Znów się dzwonek nad jego głową rozdzwonił.
Na środku obszernej, mrocznej sali stał mały, karłowaty człowieczek, który na dźwięk dzwonka odwrócił się tak gwałtownie, jak gdyby go coś ukłuło. Od dużej czapki z czarnego baranka, zsuniętej trochę na tył głowy, padał taki cień na twarz, że jej widać nie było, a mimo to Zagórski wyczuł, że twarz ta wykrzywiona jest grymasem gniewu.
— Co się panu stało? — zapytał zdziwiony.
— Nic! Nic! — zaskrzeczał zcicha staruszek. —
Sługa pana filologa, cześć. Ja myślałem, że to znów te łapserdaki. Dawno już pana filologa nie widziałem.
— Nie było mnie kilka miesięcy w domu. Cóż u pana słychać? Żona zdrowa? — pytał Zagórski, podając staremu rękę.
— Ot, jakoś się tę biedę klepie! Aleśmy, Bogu dzięki, zdrowi. Bóg zapłać panu filologowi za uprzejme zapytanie.
Staruszek, prawie karzeł, z nogami wykrzywionemi od kolan na zewnątrz, jak się to mówi „po piekarsku“, w grubej kurtce, dodający sobie wzrostu wysoką czapą, wyglądał niesłychanie komicznie i potwornie zarazem, jakby żywcem wyjęty z opowieści Hoffmanna. Kiedy podkręcił knot i światło lampy padło na jego szeroką mongolską twarz z wystają-