Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liło trochę czarnej pokrywy chmur, spojrzało, śmiejąc się, co się tam pod nią dzieje i — zniknie.
— Kiedyindziej do was przyjdę! — żartuje. — Dziś nie mam czasu!
Ciemne niebo odwinęło się po obu brzegach, pokazując płomienisto-szkarłatną podszewkę.
Słońce zaszło.
Ale w chmurach pozostał jeszcze jego gorący blask i oto nad światem wznosi się przedziwne, kunsztowne sklepienie z ciemno-granatowego marmuru, żyłkowanego czerwono.
Czarnemi, upstrzonemi śniegiem polami rozłażą się na wszystkie strony złote żuki. To dziewki, ugięte pod snopami słomy tak, że widać tylko suwające się ciężko nogi i wypukły złoty grzbiet, połyskujący w słońcu.
W niedalekiej stodole zaczyna rytmicznie grać sieczkarnia. Jest to niby jednostajny, wciąż w tym samym rytmie powtarzający się równo akord na skrzypcach i wioli — coś w rodzaju włoskiego akompanjamentu do bardzo starej, ale wiecznie słodkiej, rzewnej kawatiny.
Błysk słońca zgasł.
Zagórski westchnął i szybkim krokiem skierował się ku domowi.

∗                              ∗

Gościeniec.
Trudno, aby go Zagórski nie obserwował. Ma go przecież wciąż przed oczyma.
Jest to długa, dość szeroka, jasna taśma. Coś w rodzaju wstęgi filmowej. Widać na niej wszystkich