Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gościniec błotnisty, nad nim karminowe czupryny wierzb. Na ziemi tu i ówdzie błękitnawe płaty śniegu — wszystkie błyski stalowe, zimne. Ściany domów rozjaśnione, białe okna połyskujące, dachy czerwone naraz rozgorzałe, ściany niższych domków siwe. Ale na pierwszy plan wybija się stary domek parterowy o ścianach białych z niebieskawym odcieniem i ze strzechą, zupełnie na oczy nasuniętą — jak czapka albo kapelusz zafrasowanego czy drzemiącego chłopa. Ta strzecha-czapa jest przecudna, miękka, jak z aksamitu czy pluszu, ciepła, puszysta, gruba ciemno-zielona, z prześlicznemi, pawiowemi odcieniami. Tak pięknemi, rzadkiemi farbami maluje tylko czas. A nad tem wszystkiem znowu, silniej i mocniej rozgorzałem, niebo posępnie chmurne i uparcie czarne, mimo ostrzeliwujących je promieni słonecznych.
Błysnął czerwonemi oczyma dwóch małych okienek poczciwy, stary dom pod zieloną strzechą. Jużci, mieszkają tam ludzie...
Zagórski ich zna. Troje wszystkiego, zamożni, dobrze się im powodzi, mogliby być szczęśliwi. A nie są. Czemu? Bo się kłócą. Kłócą się tak, że nieraz zwarty tłum otacza dom, a przysłuchując się gniewnym głosom, pokłada się ze śmiechu.
A tedy — lepiej nie mówić o ludziach, lecz patrzeć na zachód, w słońce...
Ściekające powoli z rynien krople, dogadują dźwięcznie i rytmicznie:
— Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak...
Na zachodzie góry, przepasane w biodrach białemi szarfami mgieł, zdają się róść. Niebo nad niemi czyste, chłodne, seledynowe, śmieje się. Uchy-