Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otwierają opatrzone poczciwemi sercami drzwi dygocących komórek, modrzew nad domem kłania się wciąż — ale dom stoi i tylko gołębie przycupnęły pod dachem i pogruchują zaniepokojone.
Wicher wzmaga się nad wieczorem. O tym czasie chmury, zmęczone czy zziębnięte oddalają się do jakiejś poczekalni, zostawiając na opuszczonem boisku niebieskiem parę zaledwie czarnych mamutów czy innych potworów, krzywo i nieżyczliwie patrzących na srebrny rogalek księżyca, który nie wiadomo skąd się wyrwał i znalazłszy się naraz w samym środku nieba, sam, bez gwiaździstego sztabu, nawet bez Wenery, odwiecznej swej adjutantki, zażenowany leci gdzieś, jakby się okropnie śpieszył. Wygląda zupełnie, jak zaprószony trochę tancerz, który wyrwał się z kąta i na środku sali zaczął solo właśnie gdy muzyka skończyła, teraz zaś chce to obrócić w żart i uśmiechając się dowcipnie, lawiruje ku drzwiom.
Za to na zachodzie otwiera się nad górami płomienisto-czerwona czeluść, niby rozpalone wnętrze pełnego płomieni pieca — i z tej czeluści rozżarzonej bucha wiatr.
Gościniec ożywia się. Ludzie wracają z poczty, z roboty, wszyscy trzęsący się, zziębnięci, przerażeni, omatuleni, w grubem ubraniu. Są stanowczo mniej zahartowani od mieszkańców wielkich miast. Kiedy my mówimy: — Psia krew, chłodno dziś na dworze! i owijamy szyję szalem, chłop bierze kożuch i woła do każdego spotkanego po drodze: — Ale dziś mrrróz! — Pogoda działa na chłopa psychologicznie. Wreszcie — gościńcem leci Flak, inaczej mówiąc, pan Flakowicz, bardzo uprzejmy i nie-