Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ III.

W mieście to człowiek nawet już nie wie, co to wichura! — pisał Zagórski do brata. — Najprzyzwoitszy, najsolidniejszy wiatr zmienia się tam w mniejszy lub większy, zawsze ordynarny i zapaskudzony przeciąg. Ale na wsi wiatr wciąż jeszcze jest wiatrem. Niebo zaciągnięte olbrzymiemi, czarnemi, ciężkiemi chmurami, światło dnia zgaszone, mętne, żałobne, gościniec prawie że pusty, a od zachodu, z poza grzbietów górskich leci polami wicher i wyje — wyje, ryczy czasem, znów gwiżdże, chichoce, pośpiewuje, a potem znowu rzuca przed siebie masę wstrząśniętego powietrza, wiatr potężny o szerokich piersiach i zdrowych płucach. Zbija się na podwórzu w gromadki drób, szukający zacisznego kącika — i piszczy żałośnie. Wiatr huczy w bezlistnych suchych koronach jabłoni i grusz, roztrzepuje je, mierzwi brutalnie, bezwzględnie, że aż żal patrzeć na sponiewieranie szanownych, czcigodnych, starych drzew; wyglądają jak stare kobiety, bite i szarpane za włosy przez nieokrzesanego brutala. Ze stromych, wysokich strzech stodół gwiżdże coś, że przysiągłbyś, iż ukrył się tam chór złośliwych, rozpustnych djablików. Z hukiem zatrzaskują się lub