Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Szkarłatna róża.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się ów siatek nazywał, jaką miał pojemność, dokąd właściwie wyruszał, ilu i jakich ludzi wiózł. Na te rzeczy niewiele wówczas zwracano uwagi, służba morska nie była wtedy jeszcze uregulowana tak, jak dziś. Wszystko szło na los szczęścia, zależało od podmuchu wiatru. Na przykład, statki, wracające ze Wschodu, starały się zabrać na pokład jak najwięcej towaru. Skutkiem tego przez chciwość zabierały go tyle, że stosy trzciny cukrowej piętrzyły się na pokładzie aż po same wierzchołki masztów, czyniąc statek podobny do wielkiej, pływającej sterty. Rzecz prosta, że w takim wypadku nie mogło być mowy o należytej nawigacji i utrzymaniu równowagi. Przy pierwszej lepszej burzy statek musiał pójść na dno.Wiedział o tym kapitan, wiedzieli majtkowie, ale, chciwi zysku, ryzykowali: — A nuż się uda! To było wówczas hasłem marynarza.
W ogóle podróżowanie morzem nie należało wtenczas do przyjemności i nie było bynajmniej bezpieczne. Te ciężkie okręty o czterech pomostach z kasztelami na przodzie i na tyle nie wytrzymywały więcej nad dwie lub trzy podróże. O ile się nie rozbiły lub nie zatonęły po drodze, śmierć porywała im część pasażerów, a reszta przybywała do portu w tak fatalnym stanie, że natychmiast udawała się do szpitala. Podróżnicy XVI i XVII wieku opowiedzieli nam o trudach i uciążliwościach podróży morskich. Niewygodne kabiny, zły i niezdrowy wikt składający