Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja ich nie na śmierć posyłam, ale na bój. Nie mogę tamtych zostawić bez pomocy.
Trzech co najdzielniejszych i najlepiej wyćwiczonych pilotów tegoż dnia odjechało na front.
Zaczęło się dziać źle. Front gdzieś trzasnął, przez lukę wlały się masy nieprzyjacielskiego wojska, kawalerja, przedarłszy się, ruszyła wzdłuż frontu, jak nożem odcinając go od tyłów. Wołano o ratunek, o załatanie dziury, słano na front wojska młode, źle wyćwiczone, ochotników. Toczyły się walki bardzo gwałtowne, ale nieprzyjaciel wciąż rozszerzał wyłom, wyrąbany we froncie i parł naprzód, szerząc przy pomocy swej kawalerji panikę i popłoch tak wśród wojsk jak i wśród ludności.
Wstawały dni coraz trwożniejsze i bledsze.
Ulicami miasta jechały wyładowane wysoko dorożki, wiozące na dworzec lękliwszych. Zaczynano szeptać o ewakuacji miasta, o możliwości oblężenia, o konieczności chwilowego opuszczenia go lub oddania. Wciąż wyjeżdżały na front nowe oddziały, ale coraz już mniejsze i coraz młodsze. W nocy słychać było nieustanny ryk syren lokomotyw i dźwięczny zgiełk buforów zestawianych lub szybowanych pociągów. Głucho warczały gdzieś działa.
W tym czasie Zaruta ze swoją eskadrą rezerwową wciąż krążył nad miastem. Dwa razy dziennie, rano i popołudniu osiem ustawionych w klucz aeroplanów manewrowało w powietrzu, to dzieląc się na grupy, to rozciągając się w łańcuch czy półkole, rozrywające się naraz w dwa sierpy, otaczające niewidzialnego nieprzyjaciela.