Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

migdały, ze strachem patrzyły w ulicę, po której zwykle uganiały tylko piękne lakierowane powozy lub pokrzykujące karety samochodowe. Kiedy tak, wychylona z okna, wzrokiem przelęknionym szukała, gdzie niebezpieczeństwo, naraz runęło na nią coś, jakby chmura gromów — chrzęst nieznany podobny do śmiechu orła o żelaznych skrzydłach. I tuż przed jej oknami przeleciał aeroplan — a w nim na siodle chłopak młody, dzierżący mocno ster, lecz śmiejący się jak dziecko — sam do siebie! A wkrótce po tym aeroplanie zjawił się drugi — z pilotem o minie tak obojętnej i zimnej, jak gdyby prowadził nie aeroplan lecz tramwaj elektryczny — a tuż leciał trzeci, na którym dwaj młodzi chłopcy o coś się namiętnie wadzili.
Zarucie eksperyment się udał, ale miasto było wzburzone. Tego już trochę zawiele! Nie tylko, że lotnik może się rozbić o łuk triumfalny, ale jeszcze samą budowlę uszkodzi. Tak znów nie można!
Zgryzł się tem „Patrol Śmigi Warczącej!” Cóż to znowu znaczy! Przecie oni dla osobistej przyjemności tego nie robią. Powietrze — do djabła — należy do wszystkich! Nigdzie już nic nie wolno? Gdzież się uczyć? Wogóle — to jakieś dziwne stosunki! Cóż to komu może szkodzić?
Jedyny Zaruta poniekąd tę historję rozumiał.
— Bo wy nie rozumiecie, co znaczy taki stary lamus, jak ten łuk! — tłomaczył swoim „sokołom”. — Nikt, ani ja ani oni, nie wie, na jaką pamiątkę ten interes tu stoi, i ja myślałem,