Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Godzina była wczesna, ale ludzie już chodzili po ulicach. Lot stada śmiałego nad miastem zachwycał ich, więc ten i ów — a raczej ta i owa, idąca na rynek z koszykiem, przystawała i uśmiechała się, wpatrzona w niebo. Wtem aeroplany, różowe od światła słonecznego, zaczęły zesypywać się na miasto. Czarny w sylwetce zahuczał w ulicy jednopłaszczyznowiec Zaruty. Leciał, jak oszalały, na pewną śmierć, pomiędzy domami, na wysokości jednego piętra. W tej plątaninie ulic musiał się rozbić! Ludzie przerażeni, poprzystawali, zdrętwieli, oglądali się dokoła, nie rozumiejąc. Szyby rozdzwoniły się w oknach, warkot gromki, metaliczny, wstrząsał domami. Ulica usłyszała potworny chichot śmierci. A wówczas jednopłaszczyznowiec jeszcze bardziej zniżył lot i runął popod łuk triumfalny.
Przeleciał — nie zawadziwszy — podskoczył trochę w powietrzu i pomknął szeroką ulicą, waląc, jak kamieniami, w lustrzane szyby pałacowych okien tęgim, mocnym łoskotem swego motoru.
W parę sekund po nim popod łukiem przeleciał drugi aparat, tuż trzeci i czwarty...
Hukiem strasznym a niespodziewanym zbudzeni, mieszkańcy pięknych pałaców zerwali się przerażeni, nie wiedząc, coby to wszystko miało znaczyć.
Pewna piękna dama, przestraszona zgiełkiem nieledwie pancernym, wyskoczyła z łoża w negliżu nocnym i słysząc huk nieustający, pobiegła do okna, które jednem pchnięciem ręki otwarła. Czerwone jej włosy były w nieładzie, a oczy ciemne, zielonkawe jak oliwki, a podłużne jak