Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wione i leciały do muzyki, ciągnąc za sobą jasne, błękitne smugi.
— Jakie to wszystko niby wesołe! — rzekł szczerze któryś z chłopców.
Ale nastrój na werandzie był raczej poważny, niż wesoły. W półzmroku chłopcy poruszali się powoli, podobni do smukłych cieniów.
Muzyka oddalała się, zniknęła wśród czarnych, gęstych klombów, przepadła.
— No, więc? — spytał Zaruta, prędko załatwiając się z kolacją. — O cóż właściwie ta wojna? Kto mi powie? Ale poprostu, po naszemu, bez zbytecznych słów. O co się mamy bić i dlaczego? Któż mi powie? Jak ty myślisz, Janku?
Skaut zawahał się.
— Po sprawiedliwości mówiąc — nie wiem! — rzekł po namyśle. — W tem, co nasi mówią, zdawałoby mi się, powinna być słuszność, w tem, co tamci mówią, jest może ich słuszność. I właśnie dlatego, że tak trudno tę prawdę znaleźć, musimy się bić, to znaczy, naród nasz pójdzie z tamtym na boży sąd. Kto wygra, przy tym będzie prawda.
— To znaczy, że jeśli przegramy, to prawda nie będzie po naszej stronie?
— Nie umiem na to odpowiedzieć. Ale przecie słusznem jest, abyśmy żyli, a nie należymy znów do tych narodów, przy których drugie żyć nie mogłyby. Gdyby nieprzyjaciele nasi wojny nie chcieli, nie byłoby jej z pewnością. Dziś — musimy się bronić, inaczej wszystko przepadnie.
— Więc to my będziemy się bronili?