Nagle wybuchła wojna.
Przepowiadali ją niektórzy skauci Zarucie, ale pilot, mało zajmujący się sprawami ziemskiemi, proroctwa swych młodych przyjaciół puszczał mimo uszu. W dodatku wypracowywał pewien szczegół konstrukcyjny i tak był pochłonięty pracą i różnemi obliczeniami, że nie wiele rozumiał, co do niego mówiono.
Raz nad wieczorem wracał z lotniska. Jadąc samochodem bocznemi, — mało uczęszczanemi ulicami, aby móc szybciej jechać, natknął się na olbrzymi tłum ludzi. Z lewej strony, ku ulicy, którą jechał Zaruta, spadzistą i stromą uliczką płynął szaro-błękitny strumień żołnierzy. Nad ich głowami grzmiała posępna, twarda pieśń niby chmura hucząca, w której trzepotały się jak motyle i lśniły ciepłemi blaskami zatknięte u lufy karabinów georginje i astry, albowiem pora była jesienna. W słońcu czerwonem krwawe, ceglaste stały się ręce, trzymające karabiny i krwią nabiegłe, rzekłbyś, były twarze, poważne, surowe.
Idąc spadzistą ulicą zgóry, żołnierze sadzili przed siebie wielkiemi krokami. Pomyślałbyś — uciekali z miasta, chcieli je czemprędzej porzucić.
Samochód stał, drżąc i hucząc zcicha, wojsko defilowało, publiczność żegnała je okrzykami.
Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/69
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
VI