Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieszczo i wybuchało ogniem czerwonym. Coraz bliżej i bliżej było to nieznane, splątane w szatański chór ryku i chichotów.
Naraz ogromny, czarny duch zerwał się na brzegu polany, wyskoczył wysoko w górę i zniknął. Po nim drugi i trzeci powstał i padł, sypiąc w twarz drzewom ziemią i kamieniami.
Kasia krzyknęła.
Ziemia poprostu tańczyła dokoła niej, wyrzucając w powietrze czarne, wielkie słupy, po których powstawały na łące ogromne wyrwy, niczem spalone rany.
Pilot ocknął się, rzucił okiem dokoła i dostrzegł świecącą łzami, bladą twarz siostry.
— Ach, tak! — westchnął. — Nie bój się, nie po to Bóg ten cud sprawił, abyśmy tu mieli zginąć.
Wyskoczył.
— Siadaj koło mnie, pojedziemy.
Pomógł jej wsiąść — a po chwili, posunąwszy się lekko po ostrzeliwanej polanie, pilot oderwał się od ziemi, wzniósł się zręcznie ponad las i skierował się ku gwiazdom.
I tak wylecieli z ognia i piekła, szczęśliwi i pełni wiary w noc i gwiazdy, potężni działającą siłą swych serc kochających.
— Dokąd lecimy! — spytała go, krzycząc mu do ucha.
— Do domu! Ciemno już, tu nigdzie nie wyląduję... Ranny jestem w lewą rękę...
Po kilku godzinach lotu zajaśniały światła ukochanego miasta, za którem, niby ogród białych gwiazd, widać było łukowe lampy aerodromu.
Pilot, jak zwykle, zatoczył piękne koło nad miastem, a potem lekko wylądował na lotnisku.