Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zjadła swój placek ze serem, napiła się wody i zaszyła się w wysoką, wonną, suchą trawę, ciepłą od słońca. Myśląc o dziwnych przygodach ostatnich dni, zmęczona i niewyspana, zasnęła twardo.
Zbudziła się z nieprzyjemnem wrażeniem, że ktoś jest w pobliżu, że coś się w pobliżu dzieje.
Spała długo.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Wierzchołki drzew i górę nad niemi zalewało czerwone światło słoneczne, ale polana już zbladła, przygasała. Las huczał echem huku działowego, który wzrósł. Gdzieś niedaleko zdawała się stać jakaś armata, co parę minut krzycząca donośnie dziwnym, wysokim rykiem.
A w powietrzu brzęczały aeroplany.
Ale gdzie?
Darmo się Kasia oglądała, napróżno szukała po niebie. Nawet po echu nie można było poznać, w której stronie latają, bo drzewa dźwięk pieśni napowietrznej podawały sobie. Wprawnem uchem Kasia rozróżniła różne tony i odgadła, że aeroplanów musi być kilka.
Z za góry wynurzyły się trzy. Niepewnie podlatywały, a potem rozstawiły się w trójkąt — jeden wyżej, dwa drugie niżej i tak szły. A wówczas z przeciwnej strony nadleciał jeden jedyny — lecz po jego locie Kasia poznała, że nim kieruje jej brat. Przelatywał nad polaną i wszystkie drzewa zaśpiewały naraz mocną triumfalną pieśń. Jak gdyby niezliczone skrzypce, wiolonczele i basy zagrały! Wszystkie fibry drzew, wiecznie do słońca tęskniących i wiecznie w nie wpatrzonych,