Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wadziła nadół, w szeroką, jak na dłoni widną dolinę, druga skręcała, biegnąc wciąż grzbietem górskim, który potem opuszczał się zwolna ku dołowi. Nie wiedząc, gdzie się skierować, Kasia usiadła i zamyślona patrzyła w cichą dolinę, obramowaną lasami a tak teraz zalaną światłem słonecznem, iż wyglądała jak amfora, pełna złotoróżowego wina.
Tabory pokazały się w dolinie, długi sznur wozów, eskortowany przez konnych. Jechało to spokojnie, jakby na odpust czy na jarmark. Wtem krzyk się zerwał, z lasu wykwitły dymki a potem z szablami wzniesionemi nad głowy wyskoczyli jeźdźcy. Poznała oddział Beidżis-Chana, widziała, jak rąbano opornych, jak przewracano wozy, jak je podpalano, jak uprowadzano konie i odbierano broń, jak napadnięci rozbiegają się. Bojąc się, aby zbiegowie do niej nie dotarli, zerwała się i uciekła.
Błąkała tak się cały dzień, póki wkońcu natrafiła na piękną, równą polanę, zarośniętą wysoką, suchą trawą i najpiękniejszemi kwiatami górskiemi. Nigdzie tu nie było znać śladu kopyt końskich, tej polany dzicy jeźdźcy nie tratowali. Zimny, czysty strumyczek sączył się wśród trawy, nad którą polatywały „cytrynki“, ogniste „fuksy“, lśniące amarantem „admirały“. Z leśnych ścian, okalających polanę, szła balsamiczna woń żywicy. Nad lasem w jednem miejscu sterczał ciemno-zielony, bezleśny nos górski.
— A ja się tu położę i zaczekam! — z dziwną energją pomyślała sobie Kasia. — Tu jest bezpiecznie i spokojnie, tu nic nie grozi.