Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwilę wściekle karabiny maszynowe. Kasia zbudziła się, zlękła się, tylko że tak strasznie spać się jej chciało, iż nie wstałaby z ciepłego łóżka za żadną cenę. W sionce słychać było zaspany głos Beidżis-Chana, który wydawał jakieś dyspozycje, a potem zakończył:
— Dajcie mi spokój! Dwa plutony muszą wystarczyć i wystarczą. Wyślijcie patrol na prawo! Tam nic niema. Ja idę spać. Nie budźcie mnie dla lada głupstwa! Cóż to znowu, zdrzemnąć się nie można.
Słychać było, jak trzasnął drzwiami za sobą.
Karabiny maszynowe huczały wciąż, potem odezwały się po prawej stronie, zaczęły się oddalać i przy ich wciąż dalszym odgłosie Kasia znowu cudownie zasnęła.
Kiedy się zbudziła, o mało nie krzyknęła z zachwytu. Okno jej izdebki przesłaniała gęsta, jasno-zielona kotara kwitnącej fasoli. Białe lub czerwone kwiaty świeciły w słonecznej zieleni, jak motyle. Nieba w tym wonnym, zielonym gąszczu widać nie było.
— O, jak dobrze na świecie! — pomyślała, prostując na łóżku swe zmęczone członki.
Postawiła na swojem — z czego była dumna, ale co dalej?
Cały następny dzień zeszedł jej właściwie na niczem. Zapytany o terminie odjazdu Beidżis-Chan, odpowiedział jej: — Mamy czas! — i zaprowadziwszy ją do sadu, odstąpił jej swój hamak, na którym spędziła pół dnia, kołysząc się wśród zieleni i harmonijnego brzęku pszczół. Popołudniu na skutek usilnych nalegań i perswazji Bei-