Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podwody i brzęcząc krótkiemi karabinami na plecach, wymieniali niezrozumiałe słowa, niby z jakiegoś tajemniczego żargonu i zdawałoby się, przygotowywali się do jakiejś walnej rozprawy. Między wozami, krzycząc, uganiali z brzękiem długich szabel konni, zaś żołnierze taborowi, zaciągając się dymem przedziwnych papierosów i spluwając gęsto przed siebie, z pogardliwemi minami klęli siedzących na podwodach chłopów, którzy tyle sobie z nich robili, co ich malutkie konie lekceważąco i leniwie opędzające się od much nieczystemi, niestrzyżonemi ogonami. Tabory czasem szły przed siebie stępo, czasem kłusem, czasami znów stawały i huczały klątwami, w końcu długi łańcuch zachrzęścił, zabrzęczał i niosąc obłoki kurzu, pognał przed siebie. Po jakimś czasie wyszedł na jaw powód tylu irytacji, klątw i spluwań pogardliwych. Oto na skrzyżowaniu dróg ujrzano drugi tabor, który pierwszemu chciał przeciąć drogę. Konflikt był ostatecznie załagodzony, mimo to podoficerowie poszczególnych eskort, wciąż jeszcze stali pod krzyżem i doskakując do siebie na koniach, zasypywali się wzajem przezwiskami.
— Zaryzykuję! — krzyknął Janek, wskazując Kasi tak zwaną wiejską drogę. — Oddawna deszcz nie padał. Podłużna droga, ale my jedziemy prędzej, wyminiemy ich.
Skręcił na lewo.
Jechali przez ciche, zielone pola, potem przez wsie, w których rozkwaterowano piechotę. Żołnierze napół ubrani myli się, czyścili broń, naprawiali podarte bluzy lub spodnie. Pod płotem