Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyzwykły jestem do wielkiej szybkości. Widzę i liczę się z większemi odległościami..
— Co wy za ludzie jesteście! — z podziwem wykrzyknęła Kasia.
— Dobrzy ludzie! — zawołał Janek i roześmiał się szeroko.
Młodą pannę zachwycał ten pęd po białym gościńcu. Samochód leciał z dziwnym krzykiem, wiatr gwizdał w uszach i dmuchał w twarz tak, że trzeba było zamykać oczy.
— Jeńcy! — krzyknął Janek.
Bezładna szaro-zielona trzoda rozstępowała się szybko na obie strony gościńca. Ledwo Kasia tę gromadę w oddali zobaczyła, już samochód ją mijał. Zamajaczyły szmaty i łachmany jeńców, błysnęły bagnety konwoju, mignął widok ułana, który — nie mogąc sobie snać z rozbrykanym koniem dać rady, walił go pięścią w łeb, miotający pianę z pod wędzidła i już nikogo przed samochodem nie było.
Wyminęli wielki, z gromowym hukiem jadący samochód ciężarowy, wysoką platformą, pełną żołnierzy w hełmach stalowych, z pod których śmiały się ogorzałe twarze i jasne oczy. Spotkali po drodze kilka uszkodzonych dział, ciągnionych przez furmanki, zaprzężone w woły. Czasem widać było napół zburzoną chałupę, koło której już kręcili się ludzie z cegłami i wapnem. Tu i owdzie po obu stronach drogi leżały „rogatki“ oplecione drutem kolczastym, widać było dołki strzeleckie, resztki pozycji. Dalej ułani prowadzili długi tabor koni odparzonych, rannych, kulejących, nieraz zakrwawionych, z czerwonemi plamami