Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a w której przy lichej lampce kuchennej siedzi cała rodzina jak w poczekalni kolejowej na malutkiej stacyjce... Pobladłe lub pożółkłe z zimna twarze, sine nosy i usta, klapanie drewniaków, wicher, od którego ludzie chodzą jak ogłupiali, szare, ołowiane niebo... Cóż? Zima! Nie o to chodzi, lecz —
Młody człowiek nie dokończył zdania. Zdawało się, jakgdyby zgubił wątek.
Pan Piekarski milczał i czekał cierpliwie, kręcąc papierosa.
— Lecz — podjął znowu Polata — to wszystko jest, twarde, bezlitosne, ale rzeczywiste. Porównajmy z tem choćby najlepszą rewję kabaretową lub film. Życie? Gdzież znowu! Cienie! A tu — ludzie żywi, ludzie powaśni, pracujący rzetelnie w pocie czoła i wytwarzający wartości konkretne — zboże, bydło, więc — chleb, nabiał, mięso. Nie robią niczego, co byłoby niepotrzebne; co robią, jest konieczne, niezbędne. W tem jest wielka i uroczysta powaga życia.
— Ma pan zupełną słuszność! — odezwał się pan Piekarski.
— My tam, w miastach, poeci i artyści, myślimy bardzo dużo o tem, aby stworzyć coś nowego, ale zbyt mało zastanawiamy się nad tem, aby zrobić coś naprawdę dobrego —
— Otóż to! — potwierdził z przekonaniem pan Piekarski.