Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie znaczyło to, aby po dawnemu nie warczał. Warczał, bo inaczej nie umiał, taki już był. Ale gdy przedtem miało się wrażenie, że onby po takiem warknięciu człowieka ugryzł, teraz spozierał nieśmiało, niby przepraszając.
Polata zauważył, że i Kryńka przycichła. Nie krzyczała już tak okrutnie i nie strzelała z taką wściekłością drzwiami. Pracowała wciąż wytrwałe, namiętnie, z zawziętością człowieka, pragnącego się pracą oszołomić, ale równocześnie stała się milcząca, zagłębiona w sobie. Jej zielone oczy nie szukały już oczu Polaty, ale szukały przestrzennej dali za oknami.
Wszystko to, razem wzięte, mogło się tylko zdawać młodemu człowiekowi i nie znaczyło nic, a jednak poeta nie mógł się oprzeć wrażeniu, że atmosfera w oberży stała się lżejsza.
Pewnego popołudnia niedzielnego wybuchła w kuchni jakaś burza. Stary Brat pomrukiwał swym basem płynnie i dłuższemi, niż zwykle, frazesami, Kryńka zadęła parę razy w swój altowy klakson, ale naraz przycichła i dalej mówił już tylko stary. Trwało to tak długo, że Polata przestał się tem interesować. Kiedy wreszcie, wychodząc, wszedł do kuchni, zastał Kryńkę siedzącą pod oknem, opartą łokciem prawej ręki o stół i z pięścią pod brodą. Czoło miała chmurne, z oczu spływały jej na policzki łzy, ale okrągła twarz, koloru różowej perły, była równa i jaśniejsza, niż zwykle. Widać było, że spokojnie, bez