Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szynkarz skrzywił się, co miało oznaczać ironiczny uśmiech.
— Ciężkie żarty, karawaniarskie, w pańskim kamieniarskim stylu, ale przecie żarty. Jeśli jednak panu co dokucza, radzę panu, niech pan idzie do spowiedzi.
— Pan pójdzie?
— Ja?
Polata zdziwił się.
— Ja — powtórzył — Nie byłem tak dawno... Nie czuję potrzeby...
Zapalił papierosa i wyszedł, różewskim zwyczajem trzaskając drzwiami.
Przed „Gwiazdą“ pan Piekarski już czekał.
— Budy nie widać? — zapytał go Polata.
Stary potrząsnął przecząco głową.
— A panna Kasia napewno będzie?
Od powrotu z Warszawy Polata panienki nie widział.
— Napewno. Prosiła, żeby pan na nią koniecznie czekał, bo ma do pana jakiś interes.
— Interes! — zaśmiał się Polata — Wyobrażam sobie! Pewnie nowy jakiś wiersz zamówi. Doskonale. Widzi pan? Po tych deszczach jakby zielony płomień wzdłuż ulicy przeleciał. Wszystko się zieleni. Piękny czas! Słońce jak malinowy cukierek. Na niebie kolorki delikatne, panieńskie, jak z ilustrowanej kartki pocztowej — bardzo ładne.