Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczorami rozmawiał przeważnie ze starym Bratem. Gadali — o psychologji. Aż śmiesznie było patrzeć na tych dwóch „pierników“, tak łudząco do siebie podobnych, a prawie nieznających się, nic o sobie niewiedzących, mało tego, różniących się, zdawałoby się, wszystkiem, przedewszystkiem zaś — psychiką. I w dodatku ten stary kabotyn-włóczęga, kiedyś pajac kabaretowy, Bóg wie, jakie sprawki mający na sumieniu, w roli — psychjatry czy niby spowiednika przy tym szynkarzu sprośnym, który przecież całe życie w karczmie spędził na różnych czarnych spekulacjach, ostro uprawiając wśród chłopów lichwę. I to ich bujanie się jakoweś niezrozumiałe, mruczenie oberżysty, długie, półgłosem wygłaszane wykłady emeryta.
— Cicho, burżuje — okrzyknął ich raz Polata półżartem — Cicho, kałduny stare! Nie dajecie poecie myśleć!
Nie zlękli się go, mruczeli sobie dalej.
— Więc proszę! — usłyszał raz Polata, jak mówił pan Piekarski — Wyszła zamąż, żeby nie więdnąć, ale mężowi miłości nie dała. Może on ją dla niej miał, prawdopodobnie, nie możemy mówić, że nie. Spostrzegł się, że tu role nie są równe, że ona nie ma dla niego tego, co jej daje on, więc znowu, aby nie zwiędnąć, nie uschnąć przy niej, porzucił ją i żyje z inną, z którą też ma dzieci... Z jednego samolubstwa wyrosło tyle zupełnie konkretnych nieszczęść, tyle tragedyj — a pan mi tu bajesz, że uczucie nie ma znaczenia!