Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wreszcie — zniknęły. Niebo było ciemnoniebieskie i lśniące.
Polata spojrzał na niebo — na fotografję Lali tak sztucznej, że mu się w tej chwili wydała starą — i wyszedł na próg.
Powietrze pachniało młodą wiosną, słoneczko grzało.
Wieszcz ubrał się — na wszelki wypadek ciepło, bo marzec zawsze zdradliwy — i wyszedł.
Pan Brat, snać też słońcem skuszony, stał w szynku w otwartem oknie.
— Panie, gdzie tu jest to jakieś jezioro? — zapytał go Polata.
— Przy stawku na prawo, a potem na lewo drogą przez las — brzmiała obojętna odpowiedź.
Wiatrak obracał się powoli, kałuże lśniły na łąkach, ale łąki były jeszcze spłowiałe.
Tuż przed gościńcem spotkał poeta pana Piekarskiego.
— Idę nad jezioro popatrzeć trochę na jakąś wodę, bom się już do niej stęsknił! — obwieścił wesoło — Nie wie pan, lody na jeziorze już spłynęły?
— Wątpię, aby jezioro tej zimy zamarzło! — odpowiedział pan Piekarski.
— Panie Piekarski! — zawołał nagle z okna gościńca oberżysta — Dzieńdobry panu! Czy mogę pana na chwilę poprosić? Ma pan chwilę czasu?