Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —

Wprowadził mnie do malutkiej, czystej sionki, wychodzącej wprost na ulicę i postawiwszy nogę na stopniu, zaczął rozsznurowywać trzewik.
— Zdejmujcie buty — rzekł do mnie. — Nie bójcie się, tu nikt nie ukradnie — dodał, spostrzegłszy przerażenie, jakie musiało się odbić na mej twarzy.
— Jakto? Z pierwszą wizytą — i bez butów?
— Tu taki zwyczaj.
— Człowieku, to niemożliwe. Buty wchodzą ogromnie ciasno. Tu niema nawet na czem siąść. Jakżeż ja je zdejmę?
Musiałem zrezygnować z wizyty.
Rodak pokazał mi sztandar.
— Tylko, widzicie, drzewca niema! — mówił zakłopotany.
— To nic! Przywiąże się do pierwszej lepszej żerdki.
— A skądże ja żerdkę dostanę?
— Jakże? W całej Japonji żerdki nie dostanie?
— No dobrze, a jakże ja z żerdką pojadę do Jokohamy?
— A jak ludzie z wędkami jeżdżą?
— Pójdę z drągiem na stację?
— Każe pan zanieść „rikszy“, a nie, to w Jokohamie żerdkę znajdziemy. Czesi tam mają swego ziomka, właściciela jakiegoś garażu. Byle pan sztandar do Jokohamy przywiózł.
— Więc dobrze, przywiozę.
Cały dzień chodziliśmy razem po mieście. Wypytywałem mego przyjaciela o Japonję, ale niewiele na tem zyskałem.
Jest rzeczą zupełnie naturalną, że jeśli się przyjedzie do obcego kraju, to wszystko nieznane ciekawi