Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —

zostało w powietrzu coś z uśmiechu, woni i blasku wiosny. Jeździłem po twierdzy, która dzięki bolszewikom przestała być twierdzą, a stała się wspaniałym, każdemu dostępnym, olbrzymim ogrodem. Przed dawnemi koszarami rosyjskiemi łomotali się po zębach, ćwicząc się w boksie, żołnierze angielscy, posterunek, stojący przed jakąś tam budą z karabinem na ramieniu, oddawał cześć, uroczyście kładąc prawą dłoń na kolbie, wielkie minowe kotwice, czerwone od rdzy, okrągłemi brzuchami połyskiwały wśród trawy, podobne do wielkich, dojrzałych dyń. W jednej rozległej dolinie, opasanej żółtą wstęgą znakomitego fortecznego gościńca, ujrzałem samotne w tem pustkowiu, opuszczone hangary lotnicze, wielką szopę na sterowiec i stanowiska dla aeroplanów. To gniazdo orle było martwe i ciche.
Ale nie zmniejszało to wcale piękności przyrody, istotnie przedziwnej właśnie w okręgu fortecznym. Pięknym także jest tak zwany „Scheldenfels“, góry za miastem, skąd otwiera się przecudny widok na całą zatokę i latarnie morskie, a po drugiej stronie na otwarte morze, gdzie już swobodnie bujają sobie stada „dżonk“.
Otóż ta poezja kraju, z jednej strony zrosłego z lądem, z drugiej przylegającego cichemi zatoczkami do oceanu, z całą swą nieprzebraną rozmaitością typów ludzkich, mogłaby być niewyczerpaną kopalnią dla malarza, poety, wogóle dla artysty. Artysta w rodzaju Kiplinga, artysta narodu, który istotnie jest obywatelem całego świata, mając do dyspozycji bliską, olbrzymią a tak niezmiernie zajmującą Północ, dalej w dwóch dniach drogi Japonję, w dwadzieścia cztery godziny jazdy Charbin, odległy o sto pięćdziesiąt