Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 220 —

nowe, wymieniali poglądy, nowinki, plotki, mieszając rzeczy poważne z najintymniejszemi ploteczkami. Było to tak specjalnie polskie, że czasem aż bałem się, aby który z czekających na audjencję Francuzów nie zrozumiał, o czem się mówi, ale było to równocześnie ogromnie miłe, to gadulstwo i takie otwarte, szczere, czasem przedpotopowo-staro-szlacheckie, sąsiedzkie uradzanie.
Duszą tych pogawędek był hrabia Jaworski — comte Żaworski, jak go przezywano — wysoki, majestatyczny, znakomicie ułożony pan, z długą, siwą brodą, doskonale mówiący kilku językami a pełniący w komitecie właściwie funkcję portjera dyplomatycznego. Uważał się za Paryżanina, ale w rzeczywistości był Podolakiem, tkwiącym całą duszą w epoce Abgara Sołtana — „plus” paryski cynizm. Gawędziarz niezrównany i dowcipny, miał jednak pewien błąd, mianowicie — nie umiał się zachować. „Nie raczy księżna pani usiąść?“ — mówił, zresztą zwykle po francusku. — „Pan hrabia będzie łaskaw zająć miejsce, proszę usiąść, panie poruczniku, niech pan siada“ — do jakiegoś skromnego cywila, zaś do człowieka, wyglądającego biednie i nieśmiało, szerokie machnięcie dłonią i pogardliwy rozkaz: — „Siadać!“ Otóż w tych wypadkach comte Żaworski zachowywał się istotnie, jak portjer, że jednak trudno go było, jak portjera traktować, to ludzi gniewało.
Szlachetczyzną, i to bardzo niewytwornego gatunku, trąciło w tej instytucji wszystko. Hrabiów było zatrzęsienie, z biednymi ludźmi obchodzono się twardo i nielitościwie, dla „plantonów” przez długi czas nie miano pomieszczenia ani łóżek, tak, że biedacy przykrą zimę francuską musieli spędzać w namiotach, krótko,